- Pewnie tak samo się zachowywałaś - burknął obraźliwe majtając nogami w powietrzu.
- Jak źrebaczek uczący się chodzić? - spytała Aschley słodko. Wypiąłem jej język i pokuśtykałem w stronę jeziora nic nie mówiąc. Czułem, że klacz z bananem na pysku podąża za mną.
- Przestań! - wrzasnąłem.
- Co mam przestać? - zaśmiała się.
- Nie gap się tak na mnie! To krępujące - wybuchnąłem.
Aschley nie miała najmniejszego zamiaru się uspokoić. Zrobiła fikołka nad ziemią i się uśmiechnęła. Prychnąłem i coś we mnie pstryknęło. Nauczyłem się jak stawiać odpowiednio kroki i już po chwili kłusowałem wesoło w powietrzu wysoko podnosząc kopyta. Trinity zachwycała się, jak to nazywała - moim chodem z nadgarstka.
- No, no - towarzysząca mi klacz pokiwała łbem z aprobatą. Po chwili znów ścigaliśmy się, kilka innych członków nas zauważyło i wskazywało rżąc.
Pomachałem im.
- Jak zejść na ziemię, Aschley? - zapytałem.
- "Złóż" nogi jak do snu.
Zrobiłem to gwałtownie i walnąłem nieco zbyt mocno w ziemię. Zakręciło mi się głowie, więc uśmiechnąłem się głupkowato.
- Łoh. Mocne masz te wywary - zawołałem do schodzącej na grunt szamanki.
- Łoh. - Powtórzyła. - Mocno, to rozwaliłeś sobie łeb.
- Na pewno nie ma aż tak źle - pocieszyłem ją.
Aschley? ;]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz